wtorek, 22 maja 2018

Historyjka taka sobie

Na przestrzeni 150 letniej historii uzdrowiska Rabka, z dobroczynnego oddziaływania jego walorów korzystało wiele pokoleń naszego, i nie tylko naszego, społeczeństwa. Olbrzymia rzesza słabowitych i schorowanych dzieci, przybywających tu po zdrowie i wypoczynek, nadała temu zdrojowisku charakter typowo dziecięcego zdroju, szczególnie w początkowym okresie jego istnienia. Z czasem jednak, wraz z rozwojem i postępem, zdrojowisko zaczęło zmieniać swój profil, i coraz więcej dorosłych przekonywało się o zbawiennych również dla nich skutkach kuracji i pobytu w tutejszym klimacie. Wśród przybywających gości, było wielu znamienitych, cenionych i szeroko znanych postaci. Wystarczy przywołać takie nazwiska jak: Antoni Edward Odyniec, Henryk Siemiradzki, Władysław Anczyc, Jan Matejko, książę Albin Dunajewski, książę Adam Sapieha, Jan Kiepura, prof. Karol Olszewski, tenisistka Jadwiga Jędrzejowska, Bronisław Czech i wielu innych - przedstawicieli świata nauki, kultury, kościoła, polityki czy sportu.

W tak zacnym gronie znalazła się również, chyba jednak trochę zapomniana już dzisiaj, jedna z największych sław światowych scen operowych przełomu XIX i XX wieku – Marcelina Sembrich – Kochańska. Nie sposób w kilku słowach scharakteryzować tak wyjątkowej postaci, bo też nie to jest celem niniejszego opracowania. Wystarczy jednak przytoczyć kilka opinii z ówczesnej prasy, by wyrobić sobie pogląd i choćby mglisty obraz artystki, o której koncerty zabiegały wszystkie liczące się w świecie sceny operowe. 

Marcelina Sembrich - Kochańska


(…) Czytelnicy gazety przypominają [sobie]zapewne szereg pochwał, jakie wynurzyliśmy po pierwszych występach w Warszawie pani Kochańskiej. Zdanie nasze o oczekujących artystkę tryumfach sprawdziło się prędzej aniżeli myśleliśmy. Słuchając wczoraj śpiewu jej, który wydał się jeszcze doskonalszym, bo artystyczniej wykończonym, nie dziwimy się, że najpierwsze stolice Europy już się ubiegają o ten wyjątkowy talent, jednoczący w sobie wszystkie na raz zalety, jakich wymagać można od śpiewaczki pierwszorzędnej. Oprócz iście słowiczego głosu, niepokalanej intonacyi, werwy w połączeniu z uczuciem, cóż za zdumiewające mistrzostwo w sztuce władania tym cudownym głosem, jak wysoce rozwinięte poczucie artyzmu i inteligencya! (...). Gazeta Polska nr 244 z 2 XI 1880 r.

Marcelina Sembrich - Kochańska

(...) Pani Sembrich jest dla nas po Patti pierwszym talentem muzykalnym, przedstawicielką skończonego artystycznego śpiewu, wzór dla śpiewaczek. Już blisko lat dziesięć jak zbiera ciągłe tryumfy i ciągle głos swój i talent rozwija. Głos po dziś miękki, dźwięczny, pełny słodyczy, każdy jego ton brzmi w uszach przyjemnie, jej czysta intonacya, łagodność głosu, cieniowanie, wypracowanie mezoforte i piana, w końcu świetność koloratury wzbudza rzeczywisty podziw. Godnym żywego uznania jest też jej wyrobiony gust i naturalność w traktowaniu śpiewu. Rzecz prosta, że przy tych zaletach zachwyca ona wszystkich zwolenników śpiewu i zmusza do odczuwania głębokich wrażeń. Taki to nadzwyczajny talent posiada Marcelina Sembrich, a ma on podwójną wartość w chwili obecnej – chwili zupełnego upadku prawdziwej sztuki śpiewackiej. (...). Gazeta Narodowa nr 70 z 28 III 1894 r.

Marcelina Sembrich - Kochańska

„Ostatnia mohikanka bel canto”, jak słusznie nazwano Marcelinę Sembrich – Kochańską, która przez pół wieku na obu półkulach świata niebywałe święciła tryumfy, obchodzi w tym miesiącu 70- tą rocznicę urodzin. Rywalizowała z nią jedynie Adelina Patti, ale ją Kochańska prześcignęła jako interpretatorka Mozarta. Przyznali jej to przedewszystkiem Niemcy, pomimo, iż wiedzieli, że jest Polką, bo artystka zawsze kładła nacisk na swoją narodowość i nawet w Berlinie, gdzie ją ceniono, śpiewała pieśni rodzime w języku ojczystym. Również i jako pieśniarka, Kochańska była niezrównana, czego bynajmniej powiedzieć nie można o każdej sławnej śpiewaczce operowej. Przedewszystkiem zaś rodaczka nasza górowała nad innemi wielkiemi gwiazdami śpiewaczemi niesłychaną muzykalnością swoją, która ujawniała się u niej już w najwcześniejszem dziecięctwie i sprawiła, że Kochańska pierwotnie była doskonałą wirtuozką zarówno fortepianową, jak i skrzypcową. To też na estradzie koncertowej porywała publiczność najsilniej, kiedy usiadłszy do fortepianu, sama akompaniowała sobie do śpiewu. Kochańska pochodziła z Małopolski Wschodniej i studia swoje rozpoczęła w konserwatorium lwowskiem. Pierwsze zaś triumfy jako śpiewaczka operowa święciła w słynnej operze drezdeńskiej. Sławę światową jednak artystka zdobyła sobie dopiero w Ameryce, skąd wracała często do Europy, gdzie przyjmowano ją wszędzie z entuzjazmem.(…) Nie ulega wątpliwości, iż Marcelina Sembrich – Kochańska w dziejach kunsztu śpiewaczego zajmie po wszystkie czasy miejsce obok najsławniejszych „gwiazd”. Tygodnik Illustrowany nr 18 z 5 V1928 r.

Marcelina Sembrich - Kochańska

(…) Marcela była przeto nie tylko sławną śpiewaczką, ale także prawdziwą mistrzynią fortepianu i skrzypiec. Na swych koncertach akompaniowała sobie zawsze z wielkim kunsztem sama do swych t. zw. „naddatków programowych”. (…) Mało było śpiewaczek, któreby w takiej mierze łączyły w sobie, mistrzostwo estradowe i sceniczne, jak ta pierwsza w ogóle sławy światowej „diva” polska. W sali koncertowej odnosiła niebywałe tryumfy, śpiewając z równą doskonałością w czterech językach obcych: włoskim, francuskim, angielskim i niemieckim. W żadnym jednak z tych języków nie umiała oddać tak całkowicie tego, co stanowiło jedyny w swoim rodzaju czar jej śpiewu, jak w ojczystym języku! Sama artystka wiedziała o tem najlepiej, to też [o]świadczała cudzoziemcom, że tylko wtedy, gdy śpiewa po polsku, umie w głos swój wlać całą swoją duszę. (…) W całej swej pełni jednak „gwiazda” Marceli Kochańskiej zajaśniała dopiero w Ameryce. Jedynie mistrz Paderewski podobnem tam cieszy się uwielbieniem. Istnieje na tamtej półkuli o Kochańskiej istna „literatura”, a była rodaczka nasza przez długi szereg lat prawdziwem „bożyszczem” wszystkich Stanów Zjednoczonych. W szczególności zaś Nowy Jork otaczał ją iście bałwochwalczym kultem, jak żadną inną z najsławniejszych śpiewaczek, które kiedykolwiek występowały w słynnej Metropolitan Operze. (…). Kurjer Warszawski nr 15 z 15 I 1935 r.

Marcelina Sembrich - Kochańska

Kogo bardziej zainteresowała postać naszej artystki, ten bez trudu odnajdzie stosowne materiały by poszerzyć swą wiedzę o niej i znaczeniu jakie miała w ówczesnym świecie dla naszego, rozdartego przecież zaborami kraju. 

Tutaj chcemy jedynie przytoczyć historyjkę związaną z pobytem (podobno nie jedynym) Marceliny Sembrich – Kochańskiej w Rabce, opublikowaną w Dzienniku Poznańskim nr 19 z 22 sierpnia 1901 roku.

Secesya na Babią Górę. 

Humoreska rabczańska 


Dziś na porządku dziennym są wszędzie secesye. Cóż więc dziwnego, że i w Rabce podczas tegorocznego sezonu o włos, że nie przyszło do secesyi. W prawdzie nie in montem sacrum, jak ongi w Rzymie, ale na bliską Babią Górę, przednią straż tatrzańskich szczytów.

A jak się to stało i z jakim skutkiem, opowiem po krótce. Szkoda tylko, że nie posiadam swady Sabały a choćby tylko Mlekodaja z Rabki, byłego wójta emeryta, a dziś furmana furkowego.

Do rabczańskiego ustronia przybyła ubóstwiana ongi we Lwowie i za Oceanem – „Diva”. Echo jej sławy i sławy jej głosu jeszcze dotąd odbija się o wszystkie góry. Od wysokiego Zamku po szczytach wschodnich Karpat, po Tatrach, Pieninach i Beskidach łączy się ono z grzmotami w nieustannym refrenie: Szkoda cię gwiazdo! Czemu nas opuściłaś? Odpoczywasz na zasłużonych laurach, to prawda, ale daleka północ nie koniecznie się ku temu nadaje.

– To też na prawdziwy wczas przybywam do was, odpowiada Diva, gdzie swojsko i słodko odpocząć na łonie rodziny, u przyjaciół, wielbicieli talentu. Tak się staracie uprzyjemnić pobyt, żeby mnie przykuć do siebie.

Oczywiście, któżby nie pragnął zdmuchnąć pyłu z przed stóp Divy, nawet na rabczańskim szutrze. Wszyscy są zgodni w pełnieniu tego obowiązku.

Tylko muchy rabczańskie są innego zdania. Mało ich tu w ogóle, a te co są, uwzięły się, żeby uprzykrzyć życie właśnie tej, której uprzyjemnić by je pragnęła cała żywa i martwa przyroda.



Za dnia i w nocy, a szczególnie rano, kiedy sen najsmaczniejszy, skrzydlate te, zdegenerowane widocznie potomki smoków karpackich, prowadzić zaczęły niemiłosiernie destruktywne dzieło na spokoju i wywczasie Divy. Nie pomogło opędzanie się, nie pomogła trucizna, nie pomogły zasłony z najdelikatniejszych muślinów, po za które zawsze wedrzeć się potrafiły złośliwe muchy, jak owe nie przymierzając najniedyskretniejsze confetti. Nie pomogła nareszcie i klapka, tak wypróbowana w „Panu Tadeuszu”.

Co tu począć? Odbywały się narady w ściślejszym kółku; a gdy nie doprowadziły do pożądanego rezultatu, zwołano wiec na szczyt „Bani”*, gdzie to widok tak rozległy na trzy panoramy dolin uroczych się roztacza i gdzie much na pozór przynajmniej zupełnie niema, mimo licznych trzód bydła pasącego się po górskich pastwiskach.

Widok na Banię. Fot. ze zbiorów Józefa Szlagi

Zeszli się liczni reprezentanci różnych dworów i dworków rabczańskich, mowy się posypały jak z rękawa, a biegły w sprawach wiecowych mecenas spisał protokuł. Kiedy kładł ostatnią kropkę na dokumencie, zagrzmiało z trzech stron: od Biernatki, Szumiącej i het od Babiej Góry. Było to snać potwierdzenie niebios, zesłane na rezolucye, powzięte na „wysokim” wiecu.

Właściwie jedna tylko zapadła rezolucya główna: Jeżeli w przeciągu trzech dni nieustanie widoczna szykana much rabczańskich, wymierzona przeciwko Divie ubóstwianej, wysłaną zostanie wybrana na wiecu komisya, która zbada stosunki całej okolicy i stwierdzi, gdzieby bezpieczniej zamieszkać można, bez narażenia się na plagę złośliwych i zbyt ciekawych much. W tej rezolucyi leżał oczywiście zaród secesyi.

Nie potrzeba prawie dodawać, że wiec odbył się w największym porządku, bo nawet bez nadzoru c.k. policyi. Nikt nie zakłócił ładu i bezpieczeństwa, ale dziwić się nie można, że w logicznym porządku wieca zaszło jak zwykle małe intermezzo. Przecież to był wiec polski, nie mógł się zatem odznaczać ścisłą konsekwencyą. Porządek dzienny był ściśle określony do jednego przedmiotu i zamiaru, pokonania much rabczańskich. Wniosków na piśmie nikt nie podał w właściwym terminie, nie powinno więc być dyskusyi nad innemi przedmiotami: a jednakże jeden z mówców, zdaje mi się stary kawaler, żądał przy tej sposobności stwierdzenia faktu, że wszystko co o bocianach opowiadają, jest wierutną bajką, bo w Rabce i okolicy pełno jest dzieci, a nigdzie nie widać bocianów.

Stało się oczywiście to, co spotkało ongi poetę na jubileuszu Kraszewskiego w Krakowie, podczas uroczystości w nowodworskiem gimnazyum. Ledwo wygłosił dwa wiersze z mozolnie przygotowanego poematu, głos mu odebrano.

Bociani apologeta na „Bani” pozyskał jednak obok tego grzmot oklasków. Widocznie był też zadowolony z efektu.

Ale wróćmy do właściwego przedmiotu.

Termin postawiony muchom na wiecu minął bezskutecznie. Uprzykrzały się, brzęczały, kąsały nieustannie. Komisya zatem ogłosiła się en permanence i obradowała z uznania godną jawnością na wielkim placu tenisowym w parku. Wielka ilość projektów omawianych świadczyła o światłem i rzetelnem przejęciu się szczytnem zadaniem. Ostatecznie stanęło na tem, że komisya in corpore uda się na szczyt Babiej Góry i przekona się, czy istnieją tam muchy i czy warto może zbudować tamże choćby namiot na letnie mieszkanie, namiot w któremby mieć można spokój przed muchami a zarazem z pierwszej ręki otrzymywać tak cenne dla całej okolicy spostrzeżenia meteorologiczne, stanowiące o deszczu lub pogodzie.

Zaraz nazajutrz ruszyła w drogę komisya, złożona z czterech pań i trzech panów. Widocznie w wyborze komisyi chodziło o zapewnienie liczebnej większości paniom. I słusznie na pozór, bo przecież chodziło o zapewnienie spokoju i wczasu reprezentantce tejże płci. Pokaże się jednak i tu, że każda rzecz ma dwie strony.


Dzień był prześliczny. Doliny karpackie aż lśniły różnemi tonami dojrzewających zbóż, a obrazy te, ujęte w ciemne ramy gęstwin świerkowych po szczytach i przełęczach gór, przedstawiały pod błękitem nieba kontrasty kalejdoskopiczne. Wszystko owiane było lekkim, przezroczystym oparem, który tu, przynajmniej na 24 godzin, jest najpewniejszą zapowiedzią pogody o znanej karpackiej stałości.

Jak na wysoce urzędową komisyą przystało, ruszyła powozami, które ją podwieść miały, jak najwyżej było można po wielkim stoku Babiej Góry. Resztę ankiety przebyć trzeba było pieszo, co nie jest zbyt uciążliwem, bo naturalna serpentyna prowadzi na szczyt góry między granity alpejskiej już tam natury.

Nie będę opisywał wozowej i pieszej podróży po szczycie, bo nie o romantyczne wrażenia chodziło komisyi, ale o rozstrzygnięcie znanej kestyi zasadniczej, Muszę jednak potrącić o ważny, jak się pokaże, szczegół, szczegół, który w losach komisyi odegrał nader wybitną rolę.


Nie wiem, czy skutkiem umowy, czy też był to czysty przypadek, dosyć, że wszystkie panie na tę wyprawę wdziały ubrania przeważnie czerwone. Miały nawet czerwone kapelusze i czerwone parasolki. Panowie mieli także chociaż tylko czerwone krawaty i czerwone wstęgi na słomkowych kapeluszach. Prześlicznie to odbijało od szarych skał Babiej góry i jej ciemnego zarostu smerekowego.

Kiedy się już zaczęła piesza peregrynacya, co chwila komisya przystawała, raz żeby lubować coraz szerszemi widokami, to znów żeby po ziołach i krzewach badać gatunki much i owadów, czy nie podobne do rabczańskich. Im wyżej, tem mniej było tych nieprzyjaciół spokoju i wczasu ludzkiego. Widoki dla zadań komisyi były znakomite.


Na zakręcie drogi otworzył się widok na rozległą polanę, na której się pasło wielkie stado rogacizny. Jeden z członków komisyi, uzbrojony w prawdziwy Krymsztecher, stwierdził niebawem, że to bydło poprawnej rasy, jakie się obecnie już prawie wszędzie spotyka w Karpatach.

Niebawem się miało pokazać, że poprawa rasy bydła ma też i nieprzyjemne strony, zwłaszcza dla komisyi, zaburzających spokój i wczas przeżuwaczy, zażywających także latowej aury po polanach i płoninach górskich.

Trzoda pasła się o jakie tysiąc kroków od naszej drogi. Psy zaszczekały, a głowy bydląt zwróciły się jedna po drugiej w naszą stronę. Buhaj jakiś zaryczał, a za nim chórem cała trzoda. Niezwykłe to zjawisko: bo zwykle rogacizna pasąca się, więcej dba o wonną trawę i zioła, jak o przechodniów.

My żwawo defilowaliśmy przed trzodą, tem żwawiej, że słońce, schowane za chmurkę, nie przypiekało. Wtem chmurka zemknęła się z jego tarczy, a promienie słoneczne oblały nas pełną jasnością. Widok ten musiał się spodobać niesłychanie całej rogatej drużynie, bo podniosła ryk jakby powitalny, ale brzmiący nieco złowrogo. W tejże chwili buhaj, widocznie baca stada, uniósłszy ogona, puścił się z nastawionemi rogami ku nam całym pędem, aż ziemia pryskała z pod kopyt, a za nim ławą pomykała cała trzoda

Fot. https://flic.kr/p/8CB3w4

Teraz dopiero spostrzegliśmy, co się dzieje. Jeden z członków komisyi, który widywał niejednę korydę hispańską zapewniał, że całe towarzystwo rogate, zdenerwowane widokiem czerwonych ubiorów naszych pań, postanowiło się rzucić na nas ryczałtem. Niebezpieczeństwo groziło nam wielkie. Nadzieją nas na rogi, potratują kopytami, a zanim nadejdą żandarmi w pikelhaubach i lekarze z bandażami, niejednemu przyjdzie życiem przypłacić wyprawę i secesyą zamierzoną na Babią Górę.

Kobiety wylękłe patrzały na nas, jak na Urzusów, którzy mieliby tu pole do popisu, a żałowały teraz szczerze, że więcej mężczyzn nie powołały do komisyi. Choćbyśmy byli prawdziwymi Urzusami, cóż nas znaczyło trzech na liczną czeredę rozszalałej rogacizny?

Przestrzeń między atakującą trzodą a wylękłą gromadką naszą, zmniejszała się zastraszająco, prawie już śmierć pewną widzieliśmy przed oczyma. Kobiety zbiły się w kłębek ku tyłom, jak uczeni w czworoboku Napoleona pod Pyramidami, a my we trzech tworzyliśmy ów mur obronny, który je miał zasłonić przed wściekłością rozszalałych zwierząt. Już widać pianę pryskającą z pysków, z nozdrzy bucha para promieniami. Kity ogonów sterczą wysoko ... tak, tak: to poprawna rasa; dawne bydełko góralskie nie zdobyłoby się na taki animusz.

Fot. https://flic.kr/p/7gSCwf

Jeden z nas miał mały rewolwer. Ale cóż znaczy „buldog” na całą trzodę i grubą skórę buhajów. Raniony buhaj nie cofnąłby się w zapędzie, owszem podrażniony, z tem większą wściekłością rzuciłby się na swe ofiary. Boże zmiłuj się nad nami.

Tu się jednak pokazało, co znaczy zimna krew i przytomność umysłu. Przewodnikiem naszym był młody mecenas, a ten prócz wyżej wymienionych cnót, miał w ręku broń, która właściwie użyta, nas uratowała od pewnej zguby.

Już przodujący buhaj ledwo o dwa skoki był od naszego frontu, kiedy on gwałtownie się rzucił także ku niemu i w oczy go poraził nagle rozpiętym parasolem. Na takiej maszynie nie zna się chyba buhaj najpoprawniejszej rasy; a kiedy mu nasz toreador nadto jeszcze kilkakrotnie zdążył w sam czas potrząsnąć parasolem w sposób, jakiego się używa dla strzepania deszczu z niego, buhaj zasadził się kopytami na miejscu, zaryczał, uniósł górną wargę na okazanie swej złości i pożądliwości, a kiedy trzepotanie parasola nie ustawało, zawrócił i z równym poprzedniemu impetem uciekał przed domniemanym potworem.

Za nim cała trzoda.

Byliśmy uratowani. Bez różnicy płci i wieku ściskaliśmy się z naszym toreadorem i zbawcą: a nawet parasol ściskano i okrywano gorącemi pocałunkami.

Wtem zabrzęczało w powietrzu. Gorsze od buhajów rozjuszonych rzuciły się na nas chmury much błyszczących, jakie za bydłem chodzą i zaczęły nas kąsać niemiłosiernie. O ironio losu! Za kilka minut nasze twarze i ręce pokryte były bąblami. My zaś, co staliśmy jak mur przed szarżą rozjuszonej rogacizny, zaczęliśmy teraz uciekać jak szaleni przed brzękiem nikczemnych nieprzyjaciół skrzydlatych; machaliśmy rękoma i parasolami, czem kto miał.


Zrazu uciekaliśmy pod górę, nie bacząc, że ztamtąd ogarniała nas chmura gęsta. Niebawem straciliśmy się z oczu i tylko głosem nawoływać się mogliśmy – do szeregu.

W chmurach takich, zapewne w skutek nagromadzonej w nich elektryczności, ogarnia człowieka lęk i strach formalny. To też nasza fanfara zamieniła się niebawem w prawdziwą szamadę: zamiast w górę, co sił rwać zaczęliśmy ku dołowi, ledwo pokrzykiem i niewieścim piskiem w jednę stronę się kierując. Chmury nas goniły jak pełzające smoki i ledwo po godzinnej ucieczce sromotnej, wyszliśmy na drogę, która nas doprowadziła do naszych powozów. Reszty się łatwo domyślić.

Jak niepyszni wróciliśmy, po noclegu w chacie bez okien i komina – do Rabki.

Jakąż relacyą zdamy naszym mocodawcom? Cóż powie ta, dla której podjętą była cała wyprawa?

– Pani – rzekliśmy, stając smutnie przed jej obliczem – chęci były najlepsze, ale i tam ostatecznie przeszkodziły im muchy i – buhaje.

– Dziękuję, dziękuję – odparła z swobodnym jak zawsze uśmiechem dobrotliwym. Nie potrzeba już dalszych starań, bo dziś u mnie ostatnia mucha padła pod gilotyną, urządzoną staraniem moich najdroższych gazdów. Już mam spokój zupełny; ale czemże się państwu wywdzięczę za tyle podjętej fatygi?

– O, zaśpiewaj nam, jak ongi we Lwowie, lub za Oceanem!

Bez namysłu siadła do fortepianu i zaśpiewała kilka wspaniałych aryi, któremi nie tylko nad Pełtwią, ale na obydwóch półkulach zachwycać umiała znawców i lubowników śpiewu przedniego. 


Oczarowani jej głosem błogosławiliśmy muchom, że nas ostatecznie doprowadziły do usłyszenia głosu tak podziwienia godnej śpiewaczki. 

Ironia losu!

Wśród ciszy podziwienia zabrzęczała – mucha. Może ją w rzeczach przenieśliśmy z Babiej Góry. A może też to autochtonka rabczańska, która uszła mądrze pościgu gazdów i gościa. Oby i jej przeznaczonem było przeszkodzić zamarciu głosu podziwienia godnej Divy.

Wam zaś wszystkim, którzy kiedykolwiek w tym czy podobnym interesie wybierzecie się na Babią Górę, radzę, żebyście się nie ubierali czerwono, zabierali parasole i brali dobrego przewodnika, jaki nas uchronił od niechybnej śmierci.

Jako Postscriptum nadmienię jeszcze, żeśmy wtedy wrócili z Babiej Góry z humorem, co prawda nie tęgim, ale z tym lepszym apetytem. Nasz zbawca i toreador twierdził, że taki apetyt bez humoru zaspakaja się najlepiej doskonałym półmiskiem bigosu.

Restauracja Aleksandra Włóczkowskiego "Pod Matką Boską".
Fot. ze zbiorów Józefa Szlagi

Więc już z drogi zatelegrafowaliśmy do „Włóczkowskiego”, żeby nas czekał z bigosem. Dwa razy nie trzeba mu było takiego polecenia powtarzać. Żeby zaznaczyć jeszcze lepiej nasz dobry apetyt, zasiedliśmy do stołu, przy którym zwykle zasiadają chóry akademickie, kiedy na koncerta przybywają do Rabki. Półmisek wonnej potrawy zadymił na stole. Ruszyły się łyżki, aż tu z górnego piętra tarasu odzywa się do nas znany głos jednego z najwierniejszych gości Rabki. Panie i panowie: życzę dobrego apetytu, przynajmniej takiego, jaki miewał pewien szlachcic nowotarski.

– Dziękujemy, odpowiedziałem. Ale cóż to za szlachcic?

– Jakto, pan chcesz jeść bigos a nie wiesz, jaki był apetyt protoplasty wszystkich bigosofagów?

– Prosimy o szczegóły, zawołało kilka głosów.

Tamten rzekł:

– Szlachcic ten z pod Nowego Targu, był sobie oryginał znamienity. Jadąc do Krakowa, zabierał ze sobą do najtyczanki baryłkę bigosu. Na rogatce krakowskiej celnicy zwietrzyli, że w bigosie wiezie słoninę i nuż clić bigos.

– Za pozwoleniem, zawołał szlachcic, nie tędy droga.

Kazał furmanowi zabrać baryłkę, na polu przy drodze zaniecić ogień. W rądlu, który zawsze także woził z sobą, przygrzewał bigos i póty jadł, aż zjadł całą zawartość baryłki. Panowie celnicy połykali ślinkę, a bigos nie oclony wjechał do Krakowa.

Dykteryjka ta wdwójnasób zaostrzyła nasz apetyt i wynagrodziła nas za trudy, poniesione w sprawie powyżej opisanej.

O secesyi już nie było mowy. Oby jej wszędzie zgotowały podobny koniec – muchy czy buhaje.

*) Banią nazywają górale najbliższe wzgórze ponad Rabką

Tekst nadesłał i opracował Józef Szlaga.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz